Puszka Pandory w podróży do USA

Moja, a raczej nasza ostatnia wyprawa „za wielką wodę” jeśli chodzi o samą podróż to mini powieść przygodowa i poradnik „Jak przetrwać i nie zwariować” w jednym. Choć kosztowała wiele emocji, dzisiaj z uśmiechem wracam do tych wydarzeń. To była cenna lekcja, kolejne doświadczenia i spora dawka adrenaliny, która miałam wrażenie, opadała tyle, ile trwała sama podróż :). Gdybym wiedziała jak to będzie wyglądać, z pewnością stworzyłabym całą foto i videorelację.

Niestety, mam raptem 3-4 zdjęcia, z czego 1 na wózku inwalidzkim. Jak do tego doszło? Jakim cudem podróż trwała od niedzieli do środy? Myślę, że to już daje wyobrażenie, co mogło nas spotkać… W drodze powrotnej nie było dużo lepiej… Wiele osób mówiło, że powinien powstać z tego film. Swoją opowieść postanowiłam rozbić na dwie części — po jednej w każdą stronę podróży.

Zanim zaczniesz czytać, przygotuj sobie coś do picia i popcorn (po amerykańsku, a jakże!), bo będzie długo, trochę wesoło, dramatycznie i…

Ale od początku!

Gdy już zapadła decyzja, że wylatujemy, musiałyśmy jednak jeszcze trochę poczekać, aż prezydent Biden zdecyduje się otworzyć granice zamknięte od wybuchu pandemii. Kiedy to się stało, pojawiła się radość i rozpoczęła walka o bilety. Nie było to takie łatwe, jeśli nie chciałyśmy wydać sporej kwoty. Ostatecznie, kiedy ja smacznie spałam, moja Mama po znalezieniu przez naszego znajomego ciekawej na pierwszy rzut oka oferty, kupiła bilety. Gdy rano usłyszałam, że lecimy przez Moskwę i to dwoma różnymi liniami, poczułam, że to nie skończy się dobrze. Ważniejsze jednak było, że w końcu wiemy, kiedy lecimy!

Nadszedł dzień wylotu.

To, co było dla mnie dziwne to fakt, że cały dzień płakałam, jakbym podświadomie czuła, że będzie coś nie tak. Starałam się jednak pozytywnie nastawić. W niedzielę wieczorem wsiadłyśmy do FlixBus’a i pojechałyśmy do Warszawy, na Okęcie. Lot do Moskwy miałyśmy dopiero o 9.00 rano. Noc na lotnisku minęła zaskakująco szybko. Były to jednak miłe złego początki.

Już przy odprawie pojawił się zgrzyt, ponieważ usłyszałyśmy, że potrzebujemy wizę rosyjską! Oczywiście to nieprawda, ponieważ był to tranzyt — to my (!) uświadomiłyśmy ten fakt czterem pracownikom obsługi LOT’u. Ostatecznie dostałyśmy zapewnienie, że wszystko jest OK. Miałyśmy nadzieję, że tak Będzie, ALE… Gdy dotarłyśmy do Moskwy, miałyśmy bardzo mało czasu na znalezienie odpowiedniego gate’a ale i jak się okazało, dopełnienie formalności, o których zapewniano nas w Warszawie! Nie dość, że atmosfera na lotnisku była jak w horrorze to dodatkowo obsługa przypominała bardziej roboty — bezduszne, działające w spowolnionym tempie i totalnie nieogarniające sytuacji, gdy ktoś ma tranzyt właśnie w Moskwie. Dodam tylko taki szczegół, że byliśmy na międzynarodowym (!) lotnisku Szeremietiewo — do dzisiaj nie mogę zapamiętać nazwy ;).

Kiedy już jakimś cudem udało się wszystko załatwić i byłyśmy prawie (!) o krok, żeby wejść na pokład samolotu do Nowego Jorku, rozpoczął się, a jakże, horror…

Choć wiedziałyśmy, na który terminal biec, za nic nie dało się tam dostać. Na przeszkodzie były albo schody, po których biegałyśmy jak szalone, albo szyby, za którymi stali niewzruszeni pasażerowie i co gorsza, pracownicy lotniska. Czas uciekał, a my coraz bardziej nerwowo próbowałyśmy się dostać na terminal. Mimo że próbowałam zachować zimną krew, pojawiły się pierwsze łzy, ale obie walczyłyśmy dalej. W końcu pojawiło się dwóch pracowników, którzy zainteresowali się nami. Jak się okazało, do odlotu zostało kilka minut i choć płacząc, dosłownie błagałam ich o pomoc, żeby prawie zatrzymali samolot (hahaha), niestety było już za późno… Mimo że jeszcze próbowali, ostatecznie mogli nam pomóc jedynie w tym, że pokazali, gdzie możemy kupić kolejne bilety. Samolot oczywiście odleciał na naszych oczach…

Nie wierzyłyśmy w to, co się dzieje.

Po serii przekleństw, łez, zjedzonych przeze mnie tabliczce gorzkiej czekolady i paczce migdałów (nawrót kompulsywnego jedzenia przy stresie) zaczęłyśmy działać. Okazało się, że kolejny lot mamy za 24 godziny i jeśli w ciągu 30 minut zdecydujemy przebukować bilet, nie będziemy musiały kupować kolejnego, a po prostu dokonamy niewielkiej dopłaty. Wydawało się, że nie mamy wyboru, więc zdecydowałyśmy się na tę opcję, godząc się z myślą, że kolejną dobę spędzimy na lotnisku. Ja jedynie w duchu cieszyłam się, że chociaż mam zapas swojego jedzenia — migdały i 100% gorzka czekolada to coś, co zawsze mam przy sobie w razie spadków cukru.

Kiedy myślałyśmy, że to chwilowy koniec zwrotów akcji, okazało się, że jednak jesteśmy w błędzie. Jak mogłoby być inaczej? Na szczęście jedna pracownica lotniska była na tyle przytomna i uświadomiła nas, że za tę całą dobę, nasze wyniki badań na COVID’a, które poza szczepieniem były niezbędne przy wjeździe do USA, okażą się już nieważne i będzie trzeba robić kolejne po przylocie. Bałyśmy się ryzykować. Rozpoczął się więc wyścig z czasem byle tylko dostać się do USA przed upływem tych magicznych 72h od odebrania wyników. Ostatecznie udało się znaleźć bilety do Los Angeles…

Przypomnę tylko, że to totalnie po drugiej stronie kraju.

Po konsultacji ze znajomą, do której leciałyśmy, a także po informacji od niej, że mamy „brać” a ona kupi nam bilety na krajowe linie, zdecydowałyśmy się na tę opcję. W efekcie, zamiast wylądować na Wschodnim Wybrzeżu, znalazłyśmy się na Zachodnim :). Zanim jednak tam dotarłyśmy (jak się domyślasz, to nie koniec atrakcji w Moskwie) znalazł się plus tego, że właśnie nie byłyśmy w samolocie do Nowego Jorku. Okazało się, że nasze bagaże zostały z nami. Żeby jednak nie było za pięknie, rozpoczęła się batalia o ich zwrot. Walczyłam z niejakimi Poliną i Tetianą (tylko ich imiona zapamiętałam) o oddanie bagażu. Próbowały wmówić mi, że muszę za nie zapłacić, a ja miałam w ręce potwierdzenia wszystkich możliwych ubezpieczeń, na których czarno na białym był dowód na to, że to ja mam rację.

Mama chwilowo opadła z sił i chciała, choć chwilę odpocząć i wypić w spokoju (co może brzmieć śmiesznie) filiżankę kawy. Chciała — to słowo klucz, bo po zamówieniu okazało się, że nie można płacić ani w dolarach, ani w euro… Przypominam, że to międzynarodowe lotnisko… Mama próbowała wywalczyć swoje, ale dłużej nie miała już sił „szarpać się” z obsługą i obeszła się smakiem, a ja dalej walczyłam. Niestety bez sukcesu. Musiałyśmy zapłacić, co oczywiście później okazało się niezgodne z procedurami i nawet rozpoczęłyśmy walkę o odszkodowanie, zresztą za całokształt tej tragikomedii. Teraz jednak pozostawała nadzieja, że faktycznie bagaże dolecą z nami do Los Angeles.

Po kilku kolejnych godzinach…

spędzonych na lotnisku już byłyśmy w samolocie i uwaga… faktycznie LECIAŁYŚMY ;). Muszę przyznać, że co by nie mówić, zwłaszcza teraz w kontekście wojny i sankcji, rosyjskie linie Aeroflot, bardzo pozytywnie nas zaskoczyły. Nasz samolot, jak na Jumbo Jet’a przystało, był bardzo komfortowy, miał dużo miejsca w środku, ale także „zestaw pasażera” lepszy niż np. w Lufthansie. Poza standardową poduszką i kocem, czy słuchawkami, były także kapcie, zestaw do higieny, opaska na oczy czy wazelina do ust. Do tego naprawdę uprzejme stewardesy, które same zaproponowały, żebyśmy położyły się na innych fotelach, gdzie będzie nam o wiele wygodniej. Dla porównania, w drodze powrotnej obsługa pokładowa wspomnianej Lufthansy budziła (!) mnie, żebym naciągnęła maseczkę na nos — nie wystarczało, że miałam ją na ustach…

Ostatecznie jednak doleciałyśmy, a podróż minęła bardzo szybko. Z tych emocji przespałyśmy cały lot i nawet nie wiem, jak długo trwał, ponieważ z tych nerwów zapomniałam, o której startowaliśmy :). Na miejscu byłyśmy o 23.30, czyli zostało 30 minut, a wyniki badań straciłyby ważność…

Po przylocie czekał nas tzw.immigration. Siłą rzeczy nastąpił więc kolejny skok adrenaliny, ponieważ do końca jest zawsze niepewność czy urzędnik nie stwierdzi, że coś jest nie tak i zwyczajnie wbije odmowę w paszport. Możesz wyobrazić sobie minę tego, z którym rozmawiałyśmy. Jak zaczęłam opowiadać jakim cudem zamiast w NYC, jesteśmy w LA, zadał tylko dwa krótkie pytania i usłyszałyśmy „Welcome to the USA”. Mimo że bardzo cieszyłyśmy się, że jesteśmy już względnie na miejscu, wiedziałyśmy jednak, że jeszcze kawałek drogi przed nami. Na szczęście, choć chwilowo odetchnęłyśmy z ulgą, bo okazało się, że są nasze bagaże! Na maila dostałyśmy też bilety na lot do Nowego Jorku. Żeby jednak nie zabrakło nam atrakcji, był to lot do Albany, miejscowości leżącej 150 mil od NYC. Po drodze była jeszcze przesiadka w Charlotte, w Karolinie Północnej. W efekcie, w trakcie jednej podróży, zaliczyłyśmy 3 stany — Kalifornię, Karolinę Północną i w końcu Nowy Jork. Zanim jednak dotarłyśmy, musiało się jeszcze wiele wydarzyć. W naszym wypadku nie mogłoby być inaczej ;).

Po przylocie do Los Angeles

To co nas uderzyło to wybuch gorąca :). Początek listopada, noc a tam upał. Mimo snu w samolocie byłyśmy zmęczone, w sportowych, ale zimowych ubraniach, dodatkowo więc odczułyśmy tę temperaturę, która potęgowała zle samopoczucie. Do kolejnego lotu miałyśmy 6 godzin. W międzyczasie złapałyśmy wi-fi i zadzwoniłyśmy do wszystkich, żeby powiedzieć, że przeżyłyśmy 😉 i czekamy na ciąg dalszy. W tym momencie znowu przydał się zapas jedzenia, bo choć LAX to międzynarodowe lotnisko, wszystkie sklepy i knajpki były tam zamknięte. Na szczęście miałyśmy też podróżny zestaw higieniczny, co okazało się zbawieniem po takiej podróży, ale także mając jeszcze tyle przed sobą…

Czas nawet szybko leciał. W międzyczasie pierwszy raz robiłam sama odprawę, w tym bagażową i z wydrukiem biletów włącznie. Jedynie krótko przed odlotem pracownica American Airlines zabrała od nas walizki, które już były przeze mnie przygotowane i oklejone. Czekałyśmy więc spokojnie na lot do Charlotte. Zmęczenie, stres i to ciepło, dawały jednak o sobie znać. Ja, choć jeszcze po drodze jadłam, czułam się bardzo słaba. Mimo że byłam wtedy bardzo szczupła to jednak wysportowana i ogólnie w bardzo dobrej formie. Organizm jednak się buntował i wyraźnie to odczułam w samolocie właśnie do Charlotte.

Było mi coraz słabiej i bolał mnie brzuch.

Leżałam więc skulona na kolanach Mamy, marząc, żeby być już na miejscu. Kiedy dolecieliśmy, okazało się, że tam też mocno świeci słońce i ten jak mówią „gorąc”, mam wrażenie, spotęgował mój stan. Było już bardzo źle. Musiałyśmy jednak biec na lot do Albany. Kiedy dotarłyśmy, była kolejka do samolotu. Pamietam, że powiedziałam Mamie, że zaraz zemdleję. Mimo że nie pamiętałam tego uczucia, to jak powiedziałam, tak zrobiłam. Padłam totalnie.

Z opowieści Mamy wiem, że narobiłam sporego zamieszania, wiele osób próbowało pomóc, a ratownicy pojawili się bardzo szybko. Odcięło mnie na dosyć długo, a dla Mamy to była cała wieczność. Kiedy się ocknęłam, byłam podłączona do różnych aparatur i rurek. Chcieli wziąć mnie do szpitala ale ja marzyłam już tylko o tym, żeby znaleźć się na miejscu. Nie ukrywam też, że mimo iż miałyśmy ubezpieczenie, bałam się, co może wydarzyć się po wizycie w amerykańskim szpitalu. Na szczęście jednak poczułam się lepiej i wiedziałam, że ostatecznie nie muszę jechać na badania.

Myślałam więc, że pozbieram się i zaraz wejdziemy na pokład, ale… dostałam kategoryczny zakaz. Usłyszałam, że bezpłatnie przebukują nam bilety na kolejny lot, ale nie mogą pozwolić mi teraz lecieć, ponieważ po tym omdleniu może jeszcze coś się dziać i nie mogą ryzykować. Pozostało nam czekać kolejne 8 godzin… Wsadzono mnie na wózek inwalidzki i nakazano porządnie się najeść. Do dzisiaj nie wiem, co było powodem tego omdlenia. Wiem jednak, że sałatka Cezara, która wtedy w siebie wcisnęłam, była najlepszą tego typu, którą jadłam w życiu :).

Choć mięso jem bardzo rzadko, wtedy cieszyłam się z tej sporej ilości na moim talerzu. Jako miłośniczka herbat, marzyłam wtedy o wypiciu gorącej zielonej. Niestety ;). Jedyna, jaką nam proponowano to zimna „green tea” Liptona — to właśnie dla nich jest zielona herbata :). Na szczęście w JEDNYM miejscu udało się znaleźć. Wróciły więc siły na ten ostatni odcinek podróży. Ten na szczęście i o dziwo okazał się już spokojny. Praktycznie cały lot, po tych wszystkich emocjach, przespałyśmy.

Dotarłyśmy do Albany! Nawet nasze bagaże doleciały! Znajoma też dojechała na czas i nawet miała dla mnie owocowe napoje z elektrolitami. Na tym niestety miłe gesty z jej strony skończyły się, ale to już będzie kolejna historia…

Przeczytaj inne wpisy na blogu:

0 komentarzy